A A A

Od Dygata do Makuszyńskiego

Są to fragmenty najnowszej książki Stanisław Krajskiego pt. „Alfabet kultury polskiej. Notatki niedokończone”. Można ją kupić w księgarni znajdującej się na naszej stronie.

„Francjo, córko Kościoła, gdzie jesteś?”

Francja jest krajem, który kiedyś dawał Kościołowi wielkich świętych, w którym funkcjonowały największe intelektualne ośrodki katolicyzmu, a zarazem krajem, w którym wybuchła najbardziej krwawa, okrutna i antykatolicka Rewolucja Francuska, rewolucja, w ramach której w setkach tysięcy mordowano prostych ludzi tylko dlatego, że byli katolikami, w ramach której wymordowano większość elit. Francja jest krajem, który dziś z dumą obchodzi jako swoje święto narodowe rocznicę tej rewolucji, który szczyci się swoją „świeckością”, polegającą w istocie na usunięciu wszystkiego tego, co nie tylko kościelne, ale i Boże z życia społecznego. Francja to kraj, w którym agresywnie antykatolicka masoneria ma nieodmiennie swoich reprezentantów we władzach politycznych, przeważnie przynajmniej na stanowiskach prezydenta, ministra spraw wewnętrznych i ministra edukacji.

Papież Jan Paweł II odwiedzając Francję powiedział między innymi: „Francjo, córko Kościoła, gdzie jesteś?”

Co się dzieje we Francji? Jakie wartości mogą uznawać ludzie , którzy nie wstydzą się Rewolucji Francuskiej? Co wyznacz ich świadomość i politykę?

Celne odpowiedzi na takie bardzo trudne pytania pojawiają się często w literaturze. Odpowiedź na te konkretne pytania znalazłem w powieści Stanisława Dygata pt. „Jezioro Bodeńskie”.

Akcja książki rozgrywa się podczas II wojny światowej. Jej bohater przekrada się przez granicę niemiecko-szwajcarską. Nagle ktoś rzuca się na niego i dusi go. Bohater krzyczy: „Matko Najświętsza”. Napastnik przestaje go dusić. Okazuje się, ze to też Polak uciekający przez granicę. Mówi: „Ciebie Matka Boża uratowała”. Słyszą szelest. Pojawia się sylwetka człowieka. Rzucają się na niego myśląc, że to Niemiec. Bohater powieści krzyczy do swojego kompana: „Przestań go dusić. To Francuz”. Ten pyta się: „Skąd wiesz?” Słyszy odpowiedź: „Bo krzyczał merde.” Na to Polak pozwala sobie na następującą głębszą refleksję: „Polaków ratuje Matka Boska, oni się już tylko g... mogą ratować”.

Czechowska - najsławniejsza Polka?

Mało kto wie, że jedną z najsławniejszych Polek jest...Lunia Czechowska. Lunia. Cóż to za imię? Od czego to zdrobnienie? Jak pani Czechowska miała na prawdę na imię? Nie mam pojęcia? Któż to wie? Do historii przeszła jako Lunia. Jej twarz powielana była w milionach. Zdobi wiele muzeów, domów prywatnych, pokoi hotelowych i biurowych. Jest znana wszystkich wielkim miłośnikom sztuki.

Kim była? Czym się wsławiła? Urodziła się w Warszawie w 1894 r. Na rok przed I wojną światową wyjechała do Paryża do przyjaciół rodziców. Tam poznała Kazimierza Czechowskiego anarchistę z Krakowa i błyskawicznie wyszła za niego za mąż. Najbliższym przyjacielem Czechowskiego był Leopold Zborowski, wielka postać polskiej emigracji, dusza świata artystycznego Paryża. Zborowski był zafascynowany nikomu wtedy nieznanym włoskim malarzem Amadeo Modiglianim. Czechowska poznała więc Modiglianiego zaraz po swoim ślubie. Rok potem jej mąż pojechał do Rosji, by wziąć udział w Rewolucji Październikowej i zginął tam podczas walk na Syberii.

Znajomość pani Luni i malarza toczyła się, jak ktoś powiedział, „na pograniczu sentymentu i przyjaźni”. Chodzili na spacery po mieście, dyskutowali o sztuce w słynnej restauracji Rosalie, toczyli niekończące się rozmowy na spotkaniach towarzyskich. W 1916 r. powstał pierwszy portret Czechowskiej pędzla Modiglianiego. Lata 1918 –1919 były, jak piszą krytycy, najwspanialszym okresem twórczości artysty. Powstały wtedy, jak się twierdzi, najbardziej uduchowione portrety w historii malarstwa. Modigliani malował oczy modeli bez źrenic „ukazując samo wnętrze ich duszy”. W tym czasie malarz namalował kilkanaście obrazów swojej polskiej przyjaciółki.

W styczniu 1920 r. Modigliani zmarł na gruźlicę. Czechowska przebywała wtedy w Algierii. Jej przyjaciele przez wiele miesięcy ukrywali przed nią informację o śmierci malarza.

Carl Bedermann w jednym ze swoich publicznych wystąpień powiedział, że idąc polską ulicą widzi w twarzach wielu mijanych kobiet twarz Matki Bożej. W twarzach Polek często odbija się nasza historia i tradycja. Czy to właśnie można zobaczyć na najwspanialszych obrazach Modiglianiego?

Guillaume Apollinaire – najbardziej znany polski poeta?

Guillaume Apollinaire to słynny poeta francuski przełomu XIX i XX wieku, największy przedstawiciel awangardy poetyckiej. Faktycznie nazywał się Wilhelm Apolinary Kostrowicki. Jego matką była Angelika Kostrowicka – młoda Polka z dobrej rodziny, która pobierała nauki w Rzymie i z którą rodzice wciąż mieli przeróżne kłopoty. Skończyło się to wreszcie przedmałżeńską ciążą. Ojciec dziecka, choć stawiano potem różne hipotezy, jest faktycznie do dzisiaj nieznany. Guillaume Apollinaire spędził dzieciństwo wraz z matką we Włoszech i Monaco pod opieką benedyktynów. Potem uczył się w Nicei.

Gdy zaczęła się I wojna światowa Apollinaire miał 34 lata. Na ochotnika wstępuje do armii francuskiej. Z tego okresu pochodzi jego jedyna chyba zresztą deklaracja polskości. Pisze w liście do ukochanej: „Moja Polska to kraj, który najbardziej ucierpiał od wojny. Gdyby moje poświęcenie mogło go uratować, chętnie bym się posłużył mym wielkim kanonierskim batem. Jesteśmy najszlachetniejszą i najbardziej nieszczęśliwą rasą świata. Nie trzeba kłamać swojej krwi”.

Czy Guillaume Apollinaire pisząc francuskie wiersze i będąc jednym z najbardziej znanych francuskich poetów „kłamał swojej krwi”?

Franciszek Starowieyski, wielki polski malarz stwierdził w swoich wspomnieniach, że jego „prywatną własnością”, receptą „na rozterki ducha” jest utwór Apollinaire „Wzgórza”, będący „najważniejszym poematem XX wieku”. Napisał też: „Apollinaire miał w głębi duszy polską świadomość, dlatego polskie tłumaczenia jego wierszy brzmią lepiej niż francuski oryginał. W encyklopedii nazywa się go poetą francuskim polskiego pochodzenia. Rodzina Apolinarego Kostrowickiego do dziś mieszka na Saskiej Kępie”.

Ja odpowiadając na to pytanie nie byłbym w stanie odpowiedzieć ani „tak” ani „nie”. Jakaś odpowiedź na nie tkwi, moim zdaniem, w przejmującym i tragicznym wierszu Apollinaire pt. „Modlitwa”: „O Panno Święta/Czy aby jeszcze mnie kochasz/Bo ja jestem pewien/Że będę cię kochał/Nawet w godzinę śmierci/A jednak stało się koniec/ Nie wierzę ni w niebo ni w piekło/W nic już nie wierzę w nic zgoła nie wierzę/Marynarz co ocalał cudem bo ślubował/Że będzie każdego dnia/Odmawiać przez całe życie po jednym Zdrowaś/Był jak ja prawie taki sam jak ja”.

Joseph Conrad – Polak czy Anglik?

Gdy ukazał się mój artykuł, w którym dowodziłem, że Chopin był bezsprzecznie Polakiem napisał do mnie list jeden z czytelników dowodząc, że Chopin był Francuzem. Może był Francuzem z krwi (choć jego matka była rodowitą Polką), ale Polakiem był z serca, umysłu i ducha. To jest zresztą istota polskości. Tylu ludzi, reprezentujących wszystkie możliwe nacje i rasy, których historia przyniosła do Polski zamieszkało w niej na stałe i zaczęło być Polakami, że chyba niemożliwe jest dziś mówienie o polskości z krwi. Polak to ktoś kto kocha Polskę, myśli i czuje po polsku.

Taki był Chopin. Taki był Beniowski, o ile dobrze pamiętam syn Węgra i Słowaczki, który w Polsce przebywał bardzo krótko, ale zawsze, w każdym zakątku świata, w którym się znalazł przedstawiał się jako Polak.

Kim był Joseph Corad – Polak z dziada pradziada i zarazem wielki pisarz angielski? W jego twórczości trudno doszukać się polskości. Trudno tam zresztą doszukać się i angielskości. Jest to wyrażany w języku angielskim uniwersalizm.

Mając 17 lat Conrad w 1874 r. opuszcza Polskę. Pod koniec XIX wieku, po latach służby w marynarce francuskiej i angielskiej osiada w Londynie i pisze swoją pierwszą powieść „Szaleństwo Almayera”. Jej pierwszy recenzent pisze: „Ten Polak jest geniuszem”.

W 1924 r. premier wielkiej Brytanii ofiarowuje Conradowi, w imieniu króla, tytuł szlachecki za zasługi na polu literatury. Conrad odmawia przyjęcia tej godności. Nakazuje swojemu najmłodszemu synowi odrysować herb rodowy Korzeniowskich – „Nałęcz” i umieszcza go na wszystkich nowych wydaniach swoich książek. Do końca życia pozostaje Korzeniowskim. Conrad to jego pseudonim literacki, pseudonim przyjęty tylko dlatego, że nie mógł znieść, gdy jego nazwisko przekręcano nazywając go Kokenowskim, Korzewieńskim, Korzemowinem, a nawet Kooeniekth.

No i niech ktoś powie – Conrad nie był Polakiem.

Był Polakiem zanurzonym w angielskości i Anglikiem pochodzenia polskiego, który nigdy nie odciął się od swoich korzeni i zawsze do nich wracał, bo to one dały mu i dawały wciąż życie.

Polskość w ujęciu Conrada

Przeczytałem ostatnio autobiograficzne dzieło Conrada pt. „Ze wspomnień”. Bardzo dużo w nim o Polsce. Ojciec Conrada za walkę o niepodległość Polski zostaje zesłany w głąb Rosji. Jego matka decyduje się jechać z mężem i zabrać ośmioletniego syna. Rosjanie mówią jej: „Warunek jest jeden – będziesz traktowana jak zesłanka”. Ciężko chora dostaje trzymiesięczny urlop, który spędza w Polsce. Gdy powraca z niego na zesłanie jest umierająca. Kilka lat później osamotniony ojciec decyduje się wysłać syna do Polski. Conrad już jako słynny pisarz krótko charakteryzuje życie swojej matki: „wcieliła wspaniale ideał polskiej kobiety”.

We wspomnianej książce Conrad pisze, że polskość to „tradycja wolności”, że to „rycerski pogląd na moralne wędzidła”. Pisarz stwierdza też, że to co dla nas najbardziej charakterystyczne to: „Bezstronny pogląd na ludzkość we wszystkich jej fazach wspaniałości i nędzy, a przy tym szczególny szacunek dla praw tych, co na tej ziemi pozbawieni są przywilejów, szacunek nie wypływający z pobudek mistycznych, lecz oparty na gruncie prostego koleżeństwa i szlachetnych wzajemnych usług”.

Całe życie towarzyszył mu pewien niepokój sumienia, niepokój, który wtedy i dziś mogłoby podzielać setki tysięcy Polaków. Pod koniec życia ujął go krótko opisując dzieje swojego dziada, który walcząc o Polskę umierał z głodu i pewnego dnia zabił i zjadł wiejskiego psa: „Zjadł go oczywiście, by zaspokoić głód, ale także by nasycić nieugaszone patriotyczne pragnienie, podżegane potężną wiarą, która żyje po dziś dzień (...) I oglądane w tym świetle moje własne pożywienie – de la vache enragèe (pożywienie niedostatku – dop. S. K.) – wydaje mi się niedorzecznym i dziwacznym sposobem dogadzania sobie samemu; bo dlaczegóż ja – syn kraju, który ludzie tacy jak mój dzid i jego koledzy orali pługami i zraszali swą krwią – puściłem się na szerokie morza w pogoni za fantastycznymi potrawami z solonego mięsa i twardych sucharów? Przy najżyczliwszym rozpatrywaniu tej kwestii wydaje mi się ona nierozwiązywalna. Niestety! Jestem przekonany, że istnieją ludzie o nieskazitelnej prawości, którzy gotowi są wyszeptać z pogardą słowo: dezercja”.

Jak starzy Polacy grali w karty?

Podczas lektury powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego pt. „Przygody Pana Marka Hinczy” natrafiłem na taką zadziwiającą scenę: „Wieczorem Kruk na pociechę przyjechał grać, ale już nie w warcaby. Siedli do mariasza na zdrowaśki”. W przypisie dokonanym przez komitet redakcyjny dzieła, na którego czele stał znany polonista prof. Julian Krzyżanowski przeczytałem: „zamiast wypłacać pieniądze przegrywający miał odmawiać modlitwę Zdrowaś Mario na intencję wygrywającego”.

I oto mamy piękny przykład polskiej kultury. Takie rzeczy mogły zdarzać się tylko w Polsce. Ktoś mógłby być oburzony i mówić: „To mi brzydko pachnie – prawie dotyka bluźnierstwa. Grać w karty na zdrowaśki. Też coś.”

Popatrzymy jednak na to inaczej. Jak bardzo katolicyzm, religijność, maryjność były ugruntowane w polskiej kulturze dnia codziennego i obyczajowości, że pojawił się taki zwyczaj. A poza tym czyż to nie piękne i wzruszające. Polacy nawet podczas rozrywki pamiętali o Panu Bogu i Jego Matce oraz o swoim zbawieniu. I jeszcze jedna sprawa: kwestie religijne to nie były dla Polaków kwestie „od wielkiego dzwonu”, „od święta” pojawiające się tylko od czasu do czasu lecz coś zwykłego, codziennego, chciałoby się powiedzieć najnormalniejszego.

Współczesna architektura i Le Corbusier

Architektura współczesna często budzi mój wstręt. Dałem temu wielokrotnie świadectwo na piśmie przytaczając argumenty i dowody, starając się ukazać rozmiar zbrodni architektów i ich mocodawców. Użyłem teraz w odniesieniu do współczesnej architektury tak wielkiego słowa „zbrodnia” po raz pierwszy. Ośmieliła mnie do tego lektura książki stanowiącej zbiór swoistych gawęd o kulturze pt. „Przewodnik inteligentnego snoba według F. Starowiejskiego”.

Wielki polski malarz pisze tam o kulturze ziemiańskiej, savoir vivre, o muzyce, poezji, oczywiście malarstwie i architekturze. Na współczesnej architekturze nie zostawia przysłowiowej suchej nitki.

Pisze między innymi: „Zrobiłem kiedyś medal, na którym umieściłem największych zbrodniarzy świata. Pojawił się profil Hitlera, który zamordował 20-30 milionów ludzi; Stalina, który wykończył 60 milionów; Mao, przez którego zginęło 80 milionów; a na samym wierzchu znalazł się… Le Corbusier, francuski architekt, urbanista, który 2 miliardy ludzi wypędził z miłych intymnych domków, a wsadził w przerażające maszyny do mieszkania – bloki”.

Użyte przez Franciszka Starowieyskiego określenie „maszyny do mieszkania” to nie obraźliwy epitet, a tylko cytat z Le Corbusiera. Dla tego architekta dom był tylko maszyną do mieszkania. Nic dziwnego, że Le Corbusier był zakochany w komunizmie. Była to miłość z wzajemnością. Komuniści okresu stalinowskiego lansowali jego pomysły architektoniczne w całym socjalistycznym obozie. Jego projekty były realizowane w Moskwie, ale i w Warszawie. Wielkim jego zwolennikiem był jeszcze przed II wojną światową Bolesław Bierut.

Jeśli chcemy zrozumieć koncepcję Le Corbusiera powinniśmy zobaczyć, choćby na zdjęciu w Internecie jego słynną Villa Savoye, która określana jest jako najważniejsza jego praca i nazywana jest „najważniejszym domem w historii nowoczesnej architektury”. Architekt ucieka w niej „od tradycyjnych architektonicznych metod”, od kamienia, cegły, drewna, wszystkich „tradycyjnych” materiałów i realizuje swoje pięć zasad, zasad, które stały się zasadami architektury końca XX w., i początku XXI: dom na słupach o konstrukcji szkieletowej, poziome okna, płaski dach, wolny plan, wolna elewacja. W praktyce oznacza to, że budynek zawsze będzie „pudełkiem o duszy maszyny”, pudełkiem bez ozdób i indywidualności, a człowiek funkcjonujący w jego obszarze istotą pozbawioną indywidualności i duszy, swoistą „mechaniczną pszczołą”, która skupia się tylko na pewnych czynnościach wyznaczonych jej przez materialistyczną, konsumpcyjną cywilizację i kulturę.

Pod koniec życia Le Corbusier napisał: „Jestem wykolejeńcem. Nie udało mi się niczego w życiu dokonać”. O tej jego wypowiedzi powinni pamiętać wszyscy ci, którzy wciąż powracają do jego filozofii i jego pomysłów i meblują nasz ludzki świata bezdusznymi maszynami do mieszkania.

Europa oczami Hłaski

Jednym z idoli mojego pokolenia był Marek Hłasko. Był dla nas wzorem przez swój nonkonformizm. Zaczytywaliśmy się w jego opowiadaniach, gorzkich, pesymistycznych, pełnych rozpaczy i beznadziei. W ten sam sposób co on postrzegaliśmy często otaczającą nas komunistyczną rzeczywistość. Pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęły do nas docierać jego, przemycane z Zachodu, utwory emigracyjne. Pozwolił nam inaczej patrzeć na Zachód, obalać mity i pozbywać się złudzeń. Przedstawiał Europę w czarnych barwach, Europę, która nie rozumiała Polaków, która ich zdradziła, Europę pozbawioną wartości, Europę konsumpcji. Całość jego dorobku dotarła do nas w roku 1980, wstrząsnęła nami, w jakimś sensie odbierała nadzieję. Potem już go nie czytałem. Za dużo było dla mnie tej goryczy, raził mnie brak nadziei, nie spostrzeganie nigdzie dobra.

Ostatnio, po wielu latach, wróciłem do emigracyjnych opowiadań Hłaski. Na pierwszy ogień poszli „Piękni dwudziestoletni”. Nie jest to lektura dla osób skłonnych do depresji. Nie jest to lektura, która buduje, ale jest to, i to coraz bardziej, lektura pouczająca. Odsłania tą, tak dziś skrywaną, drugą, chyba najbardziej prawdziwą, złą twarz Europy. Dziś podczas tej lektury, widać dodatkowo jak bardzo Zachód, jak cały świat, się zmienił i to jeszcze na gorsze, jak wolność, którą Europa Zachodnia miała w XX wieku wciąż na ustach została ograniczona, a w wielu porządkach często unicestwiona.

W jednym ze swoich autobiograficznych opowiadań Hłasko pisze jak starał się o wizę do USA i musiał, jeśli chciał ją otrzymać, złożyć deklarację, że nie jest homoseksualistą. Dziś, gdyby ją złożył uznano by go za homofoba i stanowczo odmówiono wjazdu do Ameryki.

Opisując w innym opowiadaniu swój pobyt w Niemczech notuje gdzieś na marginesie, że większość tamtejszych domów publicznych prowadzą „Polacy religii żydowskiej” i że to właśnie „Polacy religii żydowskiej” poprzez swoje nieuczciwe działania gospodarcze doprowadzają wielu niemieckich, uczciwych, drobnych kupców i przedsiębiorców do bankructwa. Następnie pisze: „Niemniej sprawa Polaków religii żydowskiej działających w Niemczech nie skończy się dobrze; obawiam się, że Niemcy stracą pewnego dnia cierpliwość i wtedy znów swastyka stanie się aktualna. (…) Oczywiście żaden Niemiec nie użyje tu terminu Żyd, tak jak i ja świadomie nie używam tego terminu, jednak wszyscy oni z ochotą używają określenia te przeklęte polskie świnie”.

Wtedy inna była Europa i inny świat. Te opowiadania drukowano mu bez mrugnięcia okiem. Życzliwie przyjmowano go też w Izraelu i tłumaczono tam jego teksty.

Dziś Hłasko nie miałby czego szukać w Europie i w Izraelu. Oskarżono by go o antysemityzm. Niemcy też poczuliby się obrażeni.

Jednak warto wracać do opowiadań Hłaski. Dzięki nim możemy sobie uświadomić gdzie byliśmy i gdzie jesteśmy.

Stół i kultura życia codziennego

Wpadła mi w ręce urocza książka autorstwa Marii Iwaszkiewiczowej, córki znanego pisarza, pt. „Gawędy o przyjęciach”. Opowiada ona o kulturze stołu i jego radościach zawierając, tak na marginesie, kilkadziesiąt fenomenalnych, nigdzie niespotykanych, przepisów na różne, szczególnie, słodkie frykasy.

W pewnym momencie dowiadujemy się z niej w jaki sposób Maria Iwaszkiewiczowa „zaraziła się” umiłowaniem pięknego stołu i dlaczego przez całe życie dbała o jego estetykę i obyczajowość, o smak i elegancję posiłków. W 1938 r., gdy była bardzo młoda, ojciec zabrał ją na zorganizowaną pod patronatem żony Józefa Becka wystawę nakryć stołowych, która należała do serii przedsięwzięć rządowych mających na celu propagowanie kultury życia codziennego. Przypomnijmy, ze Józef Beck był ówcześnie (w latach 1932-1939) ministrem spraw zagranicznych.

Iwaszkiewiczowa zapamiętała sobie na całe życie w jaki sposób powinien wyglądać piękny stół. Szczególnie zapadła jej w pamięć estetyka stołu przygotowanego na sposób „chiński” (dominacja pięknej porcelany), „szwedzki” (królestwo prostego szkła) i „belgijski” (burza koronek).

Dalszej inspiracji w tej mierze dostarczała jej, co ciekawe, lektura utworów ojca. Wspomina o tym, jaki wpływ miało na nią opowiadanie pt. „Śniadanie u Teodora” ujawniające wszelkie zawiłości rozsadzania gości przy stole.

Moje skojarzenie jest tu takie. Wspaniale by było, gdyby i dziś (a dziś to szczególnie potrzebne) o naszą kulturę codzienną dbali też i politycy i ludzie pióra (czy szerzej: ludzie mediów). Trzeba więc o to do nich apelować, choć ja osobiście jestem do tego pesymistycznie nastawiony. Oni sami najczęściej, niestety, wymagają intensywnego przeszkolenia w tej dziedzinie.

Kornel Makuszyński jako publicysta

Makuszyńskiego kojarzymy przede wszystkim z Koziołkiem Matołkiem i z powieściami dla młodzieży, z „Awanturą o Basię”, „Dwóch takich co ukradli księżyc”, „Wyprawa pod psem”, „Szaleństwa panny Ewy”. Niektórzy sięgają po jego humoreski dla dorosłych (np. „Awantury arabskie”) czy wspomnienia – „Bezgrzeszne lata”. Niewielu, chyba, wie o tym, że był również „poważnym” poetą (choćby zbiory „Narodziny serca”, „Piosenki żołnierskie” czy poemat „Pieśń o Ojczyźnie”) oraz publicystą podejmującym aktualną, w tym również polityczną, problematykę.

Makuszyński pisywał do kilku pism. Początkowo specjalizował się w krytyce literackiej i teatralnej. Owocem tej jego pracy był zbiór felietonów pt. „Dusze z papieru” ( t. 1-2, 1911).Później pisywał felietony „od sasa do lasa” podejmując niekiedy zaskakujące tematy. Część z nich ukazała się w książce pt. „Wycinanki” (1925).

Gdy sięgamy do jego dziennikarskiej twórczości z początków XX wieku zaskakuje nas aktualność i świeżość jego tekstów. Są ciepłe i pełne humoru, choć niekiedy złośliwe. Warto po nie sięgać, by zyskać świadomość jak może wyglądać język i warsztat dziennikarski.

Moją uwagę zwrócił jego artykuł pt. „pochód Litwinów na Rzym” obśmiewający groźby rządu Litewskiego pod adresem Watykanu po tym jak podpisał on z Polską konkordat. Zaczyna się on w sposób następujący: „Świat jest w tej chwili widownią niesłychanych katastrof. Tu i ówdzie trzęsie się ziemia, burze zatapiają okręty (...) i wśród stosunków ludzkich zaczęły się dziwowiska potworne, które jak wybuch wulkanu sieją strach i grozę. (...) Stało się coś, przed czym zadrżała w posadach największa potęga świata i pobladła z trwogi: oto Litwa uniesiona gniewem, że Watykan podpisał konkordat z Polską, wypowiedziała wojnę Watykanowi, Ojcu Świętemu i całemu chrześcijaństwu. (...) Chrześcijaństwo całego świata modli się teraz w niepokoju, aby Rzym ocalał i aby gniew Litwinów uśmierzył się.”

W materiale tym Makuszyński nie ma litości dla Litwinów. Podważa ich prawo do krytyki Watykanu, stawia pod znakiem zapytania ich katolicyzm: „Ładny to jest chrześcijanin taki prawdziwy Litwin! W poniedziałek nigdy nie wyjeżdża w drogę, ucieka jak obłąkany z izby, w której palą się trzy świece, wraca jak mu zając przebiegnie drogę. (...) Litwini nie są jeszcze gotowi do wzniosłości chrześcijaństwa i dlatego czczą wielkie swoje bóstwa: Półgęska, Smetonę, Kłajpedę i Szaulisa (jeden z ich ówczesnych polityków– dop. S. K.). Poza tym oddają część drzewom i kamieniom, bolszewikom i Żydom, księżycowi i wodzie. (...) Grałem raz w preferansa z litewskim księdzem i widziałem, jak zamawiał karty i odczyniał uroki. Nie miałem w kieszeni zająca, by go puścić przed tego świętobliwego człowieka, więc musiałem przegrać. Czy ten ksiądz był chrzczony? Czy ja wiem?”

Złośliwości tu wiele, ale i kultury nie brakuje czego współczesnym dziennikarzom szczerze życzę.

Pół żartem, pół serio

Bardzo trudną sztuką jest pisanie felietonów pół żartem pół serio, felietonów, które z założenia mają być iskrzącymi się humorem perełkami literatury pięknej. Dziś trudno doszukać się w prasie takich utworów. Polskimi mistrzami tego gatunku dziennikarskiego byli Wańkowicz, Makuszyński, Wiech.

Mam w domu wydanie trzecie „Wycinanek” Kornela Makuszyńskiego z 1928 r. To właśnie, jak sama nazwa tego dziełka wskazuje, wybór prasowej twórczości tego polskiego pisarza. Dużo tego typu materiałów poświęcił Makuszyński sprawie Zakopanego, w którym był do końca życia zakochany. Wielu ludzi pisało o stolicy Tatr, wszyscy pochlebnie i z miłością. Autor „Awantury o Basię” i „Wyprawy pod psem” pisał inaczej. Często wskazywał w swych artykułach mankamenty kurortu. Oskarżano go nawet o to, że działa na szkodę Zakopanego. Odpowiadał na to w ten sposób: „Panie Boże! Ty jeden widzisz i to wiesz, że nikt lepiej nigdy nie życzył Zakopanemu, niźli ja. Jeśli wesołą modą, w głębi serca frasowity, lecz z roześmianą gębą pisałem różne dziwy o Zakopanem – robiłem to niemal z rozpaczy, że cudowne, po siedmiokroć śliczne Zakopane jak gdyby na głowę z Żabiego Konia upadłszy, wszystko czyni, aby się zohydzić w oczach ludzkich i na gwałt ciężko nad tym pracuje, aby zniweczyć tę dobrą przyjaźń, jaką miało u ludzi; widziałem to na raty rozłożone samobójstwo i (…) starałem się wytłumaczyć zakopiańskim ludziom, że ukręcą dla siebie postronek, jeśli nie uczynią tego i owego i jeśli się nie ucywilizują, bo i najcierpliwszy człowiek na świecie (…) nawet on wreszcie pojmie, że za swoje ciężkie pieniądze dostanie gdzie indziej i czystość, i ład i kulturę, ba, nawet komfort”.

Cóż takiego wypisywał Makuszyński o Zakopanem? Oto próbka. „Leży ono w rowie, do którego spływają najrozmaitsze paskudztwa z okolicznych pagórków, i dlatego Zakopane zostało nazwane perłą Tatr. (…) Posiada ono sławę europejską ktokolwiek bowiem z Europy przyjeżdżał do Zakopanego, ogłaszał natychmiast po całym świecie, żeby się nikt nie ważył tu przyjeżdżać, bo umrze i nawet go już nie będzie gdzie potem wykąpać. (…) W pobliżu Zakopanego rosną wysokie góry, Tatry będące wielkim naszym bogactwem, w ostatnich czasach bowiem na wysokości około tysiąca metrów odkryto w Tatrach nieprzebrane skarby, wspaniałe i niewyczerpane kopalnie żydowskich gazet, puszek od konserw, łupin od jaj, cynfolii od czekolady, damskich podwiązek i innych takich rzeczy, których nie znajdzie ani w Alpach, ani w Kordylierach. (…)… Zakopane jest miejscowością skromną i cichą. Panuje w niej praca, duch wzniosły i ukochanie natury. Jest rzeczą znamienną, że łagodny lud górski nigdy na ten przykład nie zabija zwierzęcia – ani kury ani indyka ani wołu, ani barana, i dopiero kiedy poczciwe zwierzę poczciwie zdechnie ze starości – góral rzewnie płacząc, odnosi jego ukochane zwłoki do pensjonatu, gdzie je zjadają, również ze łzami. (…) Do treściwych i pożytecznych wiadomości, które znać należy przed wyjazdem do Zakopanego dodać trzeba tę jeszcze: jedzenie należy zabierać ze sobą na cały czas pobytu; poza tem dorożkę, światło elektryczne, pościel, dom i inne konieczne do życia drobiazgi. W Zakopanem można dostać tylko ciupagę”. Wiele zmieniło się od tego czasu w świecie i w Zakopanem. Nie zawsze jednak na lepsze.